To jej szukamy w seksie, słodyczach, alkoholu, bieganiu, oglądaniu Netfliksa. Przyjemność – bo o niej mowa – ma jednak naturę przekorną: im częściej ją odczuwamy, tym słabiej na nas działa. Można ją jednak podkręcić. Oto pomysł rodem z Doliny Krzemowej.
Żeby zrozumieć istotę przyjemności trzeba dać nura w gąszcz naszych komórek nerwowych
i przyjrzeć się jednemu z docierających do nich neuroprzekaźników. Neuroprzekaźniki to związki chemiczne, zwinni kurierzy naszego organizmu, których zadaniem jest przenoszenie informacji pomiędzy neuronami. Jeden kurier, z ponad stu, interesuje nas szczególnie. Nazywa się dopamina i jego zadaniem jest informowanie mózgu o zaznawanej przyjemności. Bywa w związku z tym nazywany cząsteczką szczęścia, choć precyzyjniej byłoby: cząsteczka podekscytowania i motywacji, bo to ona daje nam „kopa” do działania. Dopamina zaczyna się wydzielać, gdy w zasięgu naszego wzroku pojawia się miły obiekt: blacha kruchej szarlotki czy kawałki pieczonego kurczaka (co kto lubi). Albo gdy w drzwiach staje ktoś, z kim zaraz będziemy się dziko kochać. Albo gdy pod właśnie wrzuconym zdjęciem na Insta lawinowo rośnie liczba polubień. Lub gdy po stresującej, publicznej prezentacji podchodzi do nas szef, żeby pogratulować świetnego przygotowania… W takich momentach mózg otwiera szampana i dopamina zalewa nam mózg. A my czujemy rozkosz.
Zastrzyk dopaminy to sprytny trik natury, żeby gatunek trwał dalej. Żebyśmy żyli – jedli, uprawiali seks, i chcieli go jeszcze. A ludzki mózg świetnie zapamiętuje bodźce, które sprawiły mu rozkosz. I domaga się ich więcej. I niestety, dlatego właśnie tak trudno nam poprzestać na jednym kawałku sushi, na jednej czekoladce czy jednym odcinku serialu „Biały lotos”. Kłopot tylko, że po pewnym czasie siła oddziaływania każdej przyjemności słabnie. Widok morza z sypialni po tygodniu już nie cieszy jak pierwszego dnia urlopu, półnagi Ryan Gosling rano paradujący rano po sypialni też opatrzyłby się (chyba:) po pewnym czasie. Aby poczuć się błogo potrzebujemy więcej i silniejszych bodźców. Nie kulki lodów, a całego pudełka, nie jednego odcinka serialu, a nocy zarwanej na oglądaniu pięciu sezonów, nie wieczoru w pubie, a w kasynie. Co najlepsze, dopamina potrafi tłumić poczucie winy, że nie zachowaliśmy się rozsądnie. A co najgorsze: potrafi nas też karać – gdy pompujemy jej za mało, jej produkcja spada – wznosi się wówczas poziom kortyzolu, hormonu stresu. I zaliczamy psychiczny dół.
To wszystko stało się przedmiotem badań dr. Camerona Sepaha, psychologa z San Francisco. Sepah zainteresował się kapryśną naturą przyjemności i opracował koncepcję prostego „postu dopaminowego”. Jak wykazał, stosowanie „detoksu” pomaga odzyskać radość z codzienności, przywraca przyjemność życia, i to bez uciekania się w ryzykowne „za bardzo”. A nawet zwiększa motywację do pracy, co wykazał wielki sukces „postu” wśród pracowników Doliny Krzemowej.
Co należy robić?
Jak tłumaczy Sepah, podstawowa zasada konceptu brzmi: ograniczyć dopływ bodźców, które sztucznie stymulują układ nagrody, prowadząc do wydzielenia dużych ilości dopaminy. To coś jak Post Dąbrowskiej, tyle że dla głowy.
Przynajmniej raz na jakiś czas zaleca się:
Co daje „post dopaminowy”?
Wymienione powyżej działania pomagają wyciszyć bodźce stymulujące wydzielanie dopaminy. W efekcie receptory dopaminowe w mózgu uwrażliwiają się i efekt jej działania wzmaga się. Innymi słowy: wystarczy niewielka przyjemność, by odczuć ją znacznie intensywniej niż dotąd. Już po tygodniu dopaminowego postu kawałek domowego ciasta wyda nam się bardziej słodki, kieliszek wina bardziej ekscytujący, a zadania w pracy ciekawsze. Cała rzeczywistość zyskuje na wyraźności, a my stajemy się bardziej kreatywni i uważni. Sama myśl o spróbowaniu postu jest przyjemna, czyż nie?